Wróciłem z Beskidu Niskiego nafaszerowany nadzieją. Na wzbicie siebie o biegowy szczebel wyżej, pchnięcie krok dalej, zrozumienie ciut lepiej. Zaliczyłem niezły obóz górski, choć bez przesady. 7 treningów w 9 dni weszło w nogi i w nawyk. Dwa środkowe dni poświęciłem na leczenie przeziębienia, jakiś wirus krążył w „Kowboju”, agromiejscu, w którym żyłem. A właściwie to biedy wszystkim niemal domownikom napytał pewien mieszczuch z zamieszkania o sercu wagabundy. Pierwszego dnia w deszczu i chłodzie poruszał się boso, a wirus tylko na takiego kozaka czekałJ Rozłożył właśnie najpierw Mikiego, a potem kolejno wyłapywał resztę ferajny. Ja też oberwałem rykoszetem.
Niby już się z nim uporałem, ale czuję, że coś we mnie siedzi. Poza tym miejski upał jest nie do zniesienia, uff, dobrze, że do leśnej ścieżki mam tylko 900 metrów. Tam jest już względnie miło w porównaniu z betonolandem. Dziś się waham czy wybiegać, bo jutro wieczorem Bieg Powstania Warszawskiego, a chcę w nim znów urwać kilka chwil z mojej życiówki sprzed roku. Jest 36:15, a będzie?
No i tego sam nie wiem, przekonam się. W górkach pracowałem solidnie, wiadomo, można było więcej, ale bez przesady. Sporo spałem, dobrze jadłem, nigdzie się nie spieszyłem, więc i regeneracja przebiegała dość sprawnie. Odpaliłem wreszcie swoje tajne legginsy RECHARGE+, które sprezentował mi Luke Fabiański. Należy je włożyć zaraz po treningu i kąpieli nawet na całą dobę. Słowo, działają. Sam jestem zaskoczony, bo bywam sceptyczny, jeśli chodzi o takie wynalazki. Tym razem korzystam i polecam. Po długich trzygodzinnych wybieganiach w górach były najlepszą odnową biologiczną.
Moje 3 wycieczki po górkach były wspaniałe. Wąskie ścieżki, kamienie, błoto, ostre krzaki, wymagające zbiegi i podejścia. Pierwsze dwie wyprawy samotnie, ostatnia z Mikim, który zaleczył infekcję i ruszyliśmy ramię w ramię na Kozie Żebro. Tempo było w sam raz dla rekonwalescenta i podmęczonego treningiem z poprzedniego dnia. Dzień wcześniej dałem sobie w kość i choć leciałem po asfalcie to uważam ten trening za najbardziej wartościowy. Około 25 kilometrów w słoneczny poranek, trasa usiana bardzo długimi zbiegami, które starałem się pokonywać lekko na wariata i równie długie wzniesienia, którym nie zamierzałem odpuszczać. 2 godziny i 10 minut walki ze sobą, żeby w dół nie wytracać tempa, pod górę nie zwalniać i nie pękać, a po płaskim zasuwać. Końcówka była wyczerpująca, ale dobiłem do mety. I wszystko bez kropli wody, w ogóle mało piłem na tych długich biegach. Za to po powrocie niczym Spartanin – opowiedział mi tę historyjkę jeden z gości w „Kowboju” Czarek - nalewałem sobie kubek zimnej wody źródlanej, przysiadałem na schodkach tarasu, kubek stawiałem przed sobą i dopiero po pięciu minutach brałem pierwszy łyk. Dodatkowa motywacjaJ
Pomiędzy wybieganiami zrobiłem jeden trening zbiegów i podbiegów na złamanie karku. Na szczęście kark jest sztywny, znaczy nie złamany, znaczy cały. Start na rozwidleniu dwóch kamienisto – wyboisto – błotno – zielno – wodnych ścieżek i raz prawa, a potem lewa strona. Zbieg na wariackich papierach trwał ponad dwie minuty, najdłuższy około trzech, zwrot i podbieg. Chwila odpoczynku, tak około dwóch minut i ognia w dół na pazurki! Ciężka tyrka i znakomita lekcja techniki. Niesamowita jest ta intuicja przy zbiegach, przecież zasięg wzroku obejmuje najbliższe dwa kroki. Sztuka wyboru miejsca stąpnięcia i wybicia dalej jest emocjonującą i ryzykowną grą. Potknięcie to wybite zęby, chyba, że uda się wyciągnąć ręce, wtedy biada nadgarstkom. O skręceniu nogi nawet nie chcę myśleć. Myślę więc pozytywnie, do przodu, a właściwie to w dółJ Z każdym powtórzeniem odkręcałem śrubkę niezdrowego rozsądku coraz mocniej, trzymała coraz luźniej, a tempo zwiększałem. Było ostro i fantastycznie.
Teraz ważne zadanie to nie rozłożyć się, przegnać precz czającego się wirusa. Przed rokiem poległem na Maratonie Karkonoskim przez wysoką gorączkę i startującą anginę. Ból istnienia na trasie był koszmarny. Metę osiągnąłem, ale dawno się tak nie umęczyłem. Pamiętam, że po zjeździe wyciągiem ze Szrenicy i zjedzeniu pomidorówki i naleśników, przestało mną telepać, a powrót autem do domu nieco urozmaicił mi Krzysztof Kolberger czytający audiobookowo „Karierę Nikodema Dyzmy”. Potem jednak był antybiotyk, którego teraz chcę uniknąć.
Za tydzień właśnie Karkonosze, za dwa Chudy Wawrzyniec, czyli 8 dych po Beskidzie Sądeckim, no a 1 września jednak wzywa Mont Blanc. UTMB równe 166 kilometrów! Moje marzenie! Ale o tym później. Na razie pierwszeństwo mają piękne polskie góry!
Hough!
Rosół