Wkręciłem się w pracowy magiel. Czasem czuję się jak w drzwiach obrotowych, z których nie udaje mi się wyskoczyć. A jak już wyskakuję to na tak niedostrzegalną chwilę, że chyba już lepiej jak jej w ogóle nie ma. Na szczęście oduczyłem się, bo też umiałem jak wszyscy, narzekać na sprawy, które burzą w sposób codzienny mój treningowy plan. U mnie zaczęło się liczyć tylko słowo „zrobiłem” z całym swoim przekazem i konsekwencjami. „Chciałem”, „gdyby”, „mógłbym” – odrzuciłem w przedbiegach.
Testem mojego innego nastawienia był miniony kwartał z półmaratonem jako wisienką, a właściwie czeresienką na torcie. Wisienka ładna, ale kwaśna, a moim ulubionym owocem jest czereśnia, więc stąd podmianka. A moja życiówka smakowała słodko. Ale żeby nie przesłodzić czas zmierzyć się ze sobą po dwakroć, czyli na 42195 metrów. Jestem prawie gotów fizycznie, od dawna na sto procent mentalnie. Jadę do Łodzi złamać 2h52m!
Fizycznie czuję nieustanny ból w lewym biodrze. Już teraz permanentny z gwałtownymi atakami przeszywającego rwania i szarpania w okolicy przyczepów. W czwartek ruszyłem na superkompensację pod jednostkę wojskową. Wystartowałem punktualnie o 6 rano, pogoda była idealna. Chłodno, ale już nie mroźno, wschodzące słońce, pustka na drodze. 2 kilometry mocnego dobiegu w ramach rozgrzewki, chwila ogólnorozwojówki i po 10 minutach na linię startu. Ruszyłem zbyt gwałtownie, bo pierwszy tysiączek zaliczyłem z nawrotem na półmetku w 3:20. W planach miałem w sumie 7, więc wypadało przystopować. Reszta poszła niemal jak z płatka po 3:25-3:28. Niemal, bo o ile nogi, serce i płuca niosły klawo, to biodro nie chciało współpracować na tym samym poziomie. Ból przy każdym kroku był odczuwalny i nie dawał o sobie zapomnieć. Cały czas nie daje.
Ale w niedzielę pobiegnę po 4 minuty z hakiem per kilo. Jedziemy o świcie z Pedrem. Na razie jestem bez planu, mapy i pomysłu. Mam w głowie jeden – 2h52m. to i tak dużo. Bo wolę mieć ten najważniejszy w głowie, a reszta na pewno się uda. Smaruję biodro maścią przeciwzapalną, łykam traumell s, staram się wysypiać i w miarę dobrze odżywiać. Co to znaczy? Jem regularnie, bez ogromnych porcji, raczej częściej niż rzadziej, urozmaicam menu. Dziś na śniadanie była pożarta w locie do pracy pyszna wielka drożdżówa z serkiem w środku, potem już na montażu kanapki z razowcem, serem brie i pomidorem, w domu makaron penne razowy z pysznym sosem pomidorowym z ricottą barilli, wreszcie jak się Panna Maria wykąpie i umorusa całą łazienkę, wstawię sobie kupny, ale smaczny i sprawdzony barszcz ukraiński z fasolą. Burak to przyjaciel biegacza, a fasola na rozpędJ Poza tym wchłaniam w ramach nawodnienia aloes i zieloną herbę. Pół butli wody też weszło. Nie za dużo, w sam raz.
Nie lubię się nażerać na siłę, karbolołding kontrolowany. Przecież biegam zawsze na czczo, nieważne czy szybką dyszkę, tysiączki czy długie wybieganie. Dopiero potem uzupełniam co trzeba. Nie mogę przeholować, bo organizm zgłupiejeJ Jutro też pewnie poprawię makaronem, może kawałek rybki, maratońskie śniadanie to u mnie buła i herbata, o to się nie martwię. Dziś koniecznie muszę pospać, to najważniejsza noc przed startem, przetestowałem to i w to niezmiennie wierzę. A ponieważ muszę jutro wstać o 5:00, więc czas łapać poziom. Nie mam czasu na myślenie o tym co w niedzielę wydarzy się w Łodzi i to doceniam. Niedziela to dla mnie w piątek wieczorem zbyt odległy termin. Po drodze jeszcze masa roboty. I sporo czasu dla mojego bioderka, nie warto go marnować. Za dużo myślenia mi zawsze przeszkadzało. Lepiej w biegu czuję się atakując go… z marszuJ
Hough!
Rosół