piątek, 13 kwietnia 2012

MÓJ MAGIEL!

Wkręciłem się w pracowy magiel. Czasem czuję się jak w drzwiach obrotowych, z których nie udaje mi się wyskoczyć. A jak już wyskakuję to na tak niedostrzegalną chwilę, że chyba już lepiej jak jej w ogóle nie ma. Na szczęście oduczyłem się, bo też umiałem jak wszyscy, narzekać na sprawy, które burzą w sposób codzienny mój treningowy plan. U mnie zaczęło się liczyć tylko słowo „zrobiłem” z całym swoim przekazem i konsekwencjami. „Chciałem”, „gdyby”, „mógłbym” – odrzuciłem w przedbiegach.
Testem mojego innego nastawienia był miniony kwartał z półmaratonem jako wisienką, a właściwie czeresienką na torcie. Wisienka ładna, ale kwaśna, a moim ulubionym owocem jest czereśnia, więc stąd podmianka. A moja życiówka smakowała słodko. Ale żeby nie przesłodzić czas zmierzyć się ze sobą po dwakroć, czyli na 42195 metrów. Jestem prawie gotów fizycznie, od dawna na sto procent mentalnie. Jadę do Łodzi złamać 2h52m!
Fizycznie czuję nieustanny ból w lewym biodrze. Już teraz permanentny z gwałtownymi atakami przeszywającego rwania i szarpania w okolicy przyczepów. W czwartek ruszyłem na superkompensację pod jednostkę wojskową. Wystartowałem punktualnie o 6 rano, pogoda była idealna. Chłodno, ale już nie mroźno, wschodzące słońce, pustka na drodze. 2 kilometry mocnego dobiegu w ramach rozgrzewki, chwila ogólnorozwojówki i po 10 minutach na linię startu. Ruszyłem zbyt gwałtownie, bo pierwszy tysiączek zaliczyłem z nawrotem na półmetku w 3:20. W planach miałem w sumie 7, więc wypadało przystopować. Reszta poszła niemal jak z płatka po 3:25-3:28. Niemal, bo o ile nogi, serce i płuca niosły klawo, to biodro nie chciało współpracować na tym samym poziomie. Ból przy każdym kroku był odczuwalny i nie dawał o sobie zapomnieć. Cały czas nie daje.
Ale w niedzielę pobiegnę po 4 minuty z hakiem per kilo. Jedziemy o świcie z Pedrem. Na razie jestem bez planu, mapy i pomysłu. Mam w głowie jeden – 2h52m. to i tak dużo. Bo wolę mieć ten najważniejszy w głowie, a reszta na pewno się uda. Smaruję biodro maścią przeciwzapalną, łykam traumell s, staram się wysypiać i w miarę dobrze odżywiać. Co to znaczy? Jem regularnie, bez ogromnych porcji, raczej częściej niż rzadziej, urozmaicam menu. Dziś na śniadanie była pożarta w locie do pracy pyszna wielka drożdżówa z serkiem w środku, potem już na montażu kanapki z razowcem, serem brie i pomidorem, w domu makaron penne razowy z pysznym sosem pomidorowym z ricottą barilli, wreszcie jak się Panna Maria wykąpie i umorusa całą łazienkę, wstawię sobie kupny, ale smaczny i sprawdzony barszcz ukraiński z fasolą. Burak to przyjaciel biegacza, a fasola na rozpędJ Poza tym wchłaniam w ramach nawodnienia aloes i zieloną herbę. Pół butli wody też weszło. Nie za dużo, w sam raz.
Nie lubię się nażerać na siłę, karbolołding kontrolowany. Przecież biegam zawsze na czczo, nieważne czy szybką dyszkę, tysiączki czy długie wybieganie. Dopiero potem uzupełniam co trzeba. Nie mogę przeholować, bo organizm zgłupiejeJ Jutro też pewnie poprawię makaronem, może kawałek rybki, maratońskie śniadanie to u mnie buła i herbata, o to się nie martwię. Dziś koniecznie muszę pospać, to najważniejsza noc przed startem, przetestowałem to i w to niezmiennie wierzę. A ponieważ muszę jutro wstać o 5:00, więc czas łapać poziom. Nie mam czasu na myślenie o tym co w niedzielę wydarzy się w Łodzi i to doceniam. Niedziela to dla mnie w piątek wieczorem zbyt odległy termin. Po drodze jeszcze masa roboty. I sporo czasu dla mojego bioderka, nie warto go marnować. Za dużo myślenia mi zawsze przeszkadzało. Lepiej w biegu czuję się atakując go… z marszuJ
Hough!
Rosół

czwartek, 5 kwietnia 2012

DBAM O ZDROWIE!

Pełna nazwa mojego najbliższego celu to Łódź Maraton Dbam o Zdrowie. Głównym sponsorem jest sieć aptek. Ja ostatnio jestem ich dość częstym klientem. Ból w kolanie utrzymuje się cały czas. Już teraz po działaniu przeciwzapalnym homeopatycznym traumellem w tabletkach, diklofenakiem w maści i odpoczynkiem w bezruchu jest lepiej, ale nadal nie perfekcyjnie. Stawiam, że uszkodziłem coś na teście sędziów podczas startów w odcinkach 40-metrowych. Zbyt gwałtowne szarpnięcia, za krótka i zbyt mało intensywna rozgrzewka i organizm nie wybaczył. Za ostry impuls dla maratońskich mięśni. A potem dobitka sesjami 30-sekundowymi. To było w środę.
W czwartek też sobie nie pomogłem, pewnie pogłębiłem lekki uraz. Przy nagrywaniu dziesiątek krótkich ujęć do czołówki programu biegowego, zaliczyłem tyle samo zrywów, przebieżek i zbiegów. Bez rozgrzewki, nagle, w chłodzie, z zesztywniałymi mięśniami w roli głównej. Odpowiedzialność to słowo, o którym na chwilę zapomniałem. Teraz wiem, że bym postąpił inaczej. Jak? Dobra rozgrzewka to raz. Dres w czasie przerw na siebie to dwa. Nie paradowałbym w krótkich biegowych gatkach i koszulce z rękawkami przy silnym, mroźnym wietrze i lekkim deszczyku. Wreszcie działanie lekiem przeciwzapalnym od razu to trzy. Zbagatelizowałem mały problem, dlatego mam teraz duży.
Po piątkowej solance w weekend wyjechaliśmy z Żoną do Poznania. Marysia została u Babci, Psice u MM’sów, czyli, Maggie i Majka, my spróbowaliśmy chwilkę odetchnąć. Ja miałem trochę pracy, Kasia czas na odsypianie i złapanie dystansu po upiornym dla niej śpiocha tygodniu radiowych poranków, pobudek o 3:30 i niewyspaniu do wieczora. W sobotę zaliczyłem godzinę dość mocnego biegu, myślę, że ponad 13 kilometrów w wietrze, deszczu, słońcu i… ograniczonej ruchomości w stawie kolanowym. Dobry humor, pyszny obiad w Spocie (polecam to miejsce każdemu, kto jest głodny w PoznaniuJ), wreszcie świetny mecz do skomentowania, a potem relaks. Kolacja i kimka u Znajomych na kanapach i fotelu, wybaczyli nam, wiedzą, że to u nas norma w gościachJ. Jak dobrze zjemy, to na zmęczeniu strzelamy krótkiego komarka, ja w pakiecie z pochrapywaniem. Nocleg jednak w naszym hotelu, a w niedzielę o świcie start w miasto. Przez całe kilka dni biłem się z myślami czy wystartować w Półmaratonie Poznańskim, ostatecznie zrezygnowałem, bo znacznie skróciłbym nasz wspólny, bezcenny czas razem. Stąd pomysł na bieg samodzielny przed 7:00. 35 minut później byłem z powrotem w pokoju. Nie miałem melodii do latania. Co się na to złożyło?
Lekkie zniechęcenie, dyskomfort w prawym kolanie, okropna pogoda, czyli lodowaty wiatr, śnieg, grad, deszcz, słońce, deszcz, śnieg, grad i nadciągająca kupa. Zmuszałem się, żeby pobiec jeszcze kawałek, ale ostatecznie odpuściłem. Po ciężkiej sprawie zrobiłem jednak mocne PBG. 5 serii dało mi w kość, więc jednoznacznie dzień treningowy nie poszedł na marne. Wiadomo: trening skończony, dzień zaliczonyJ
Jednak jak na niedzielne standardowe długie wybieganie wypadłem kiepsko, tym bardziej na dwa tygodnie przed maratonem w Łodzi. Lecz uznałem, że w poniedziałek lub wtorek nadrobię zaległości, a niedzielę przeznaczę na miły relaks we dwoje. I tak też było do końca dnia, do powrotu do stołecznego domku.
A w poniedziałek o świcie puściłem się w las, bez planu, z prostą myślą, że ma być długo i namiętnie. Na pierwszym kilometrze wpadłem na rozgrzewającego się Wojtka Staszewskiego, dziennikarza GW, autora książki o bieganiu, trenera LA i pociągnąłem go ze sobą. Obu nam towarzystwo było zdecydowanie na rękę. Wojtek planował 90 minut człapania poniżej 5 minut per kilo, ja ponad 2 godziny szybciej. Pierwsza pętla spłynęła po nas jak po kaczkach w średnim tempie koło 4:40 per kilo. Druga dyszka po dziesięć sekund szybciej w dobrych humorach i średnich wartościach tętna. Wojtek odbił do auta, a ja dokręciłem jeszcze 5200 metrów, czyli kabacką mniejszą pętlę z dobiegiem do torów, moim ciut dłuższym finiszem maratońskim. Samotnie podkręciłem tempo do 4:05, 800 metrów schłodzenia, a w domu najpierw miły sms od Kasi o treści: „Byłam z Psami, znaj mnie!”, a potem 20 minut po kąpieli na fotelu z wielką butlą aloesowego napoju. Mojej izotonicznej ambrozji. Kolano w biegu zachowywało się właściwie, ale przemęczenie dało znać w dalszej części dnia. I wysyła sygnały do dziś.
Na razie wzbraniam się przed badaniami usg i wizytą u lekarza, leczę się sam. Wtorek przeznaczyłem  na rowerowy wypad na nagranie Centrum – Praga – Kabaty, w sumie ponad 3 dyszki, ale w równym, mocnym tempie. A środę na nicnierobizm, traumellizm i diklofenakyzm.
Dzisiaj czwartek, czas na mocny akcent. Jaki? Sam jeszcze nie wiem. Może tysiączki, może 4 x 5km, może dwukilometrówki, wszystko zależy od rozgrzewki. Wtedy sprawdzę stan prawego kolana. Bliżej nieokreślony, wszechogarniający lekki ból w stawie ćmi, ale trzeba dołożyć do pieca. Już tylko 10 dni do startu! Plan treningowy do 15 kwietnia? Rozsądny trenuję i… dbam o zdrowieJ
PS. Właśnie wróciłem z lasu. Kolano w formie, ja chyba teżJ Postawiłem na trójki – pierwsza rozgrzewkowa w 12:30, druga po kilometrowym truchcie 11:10, trzecia za chwilę 10:50, w końcu na deser 2200 metrów – 3:30 per kilo, finisz ostro! Potem trucht i 4 serie dynamicznego PB bez G – scyzoryki i pompki wybijanki. Kąpiel, traumell i wcierka w kolano. Czas na ostatni mocny akcent, z Pedrem mamy w planach 4x5km poniżej tempa maratońskiego. Będę leciał za nim i patrzył na znikający punkt przed sobą, Pedro przetrze szlakJ
Hough! Wesołego jajka!
Rosół