Już układam plan na przyszły rok. Ten 2012 był szalony, zapłaciłem dwoma kontuzjami za zwariowane tempo i dziwne pomysły. Bałagan w kalendarzu nie sprzyja, to pewne. Ale szybko po Eidhoven doszedłem do siebie, bo we worek i środę latałem po lesie bezboleśnie, w piątek miałem dzień żarłoka. Na urodzinach Mikiego byłem przy stole nie do zatrzymania. 3 porcje tarty warzywnej, 8 kawałków pizzy, 3 ciacha, szarlotka z lodami i resztka lodów wpadły jak do kalosza. Żołądek miałem z gumy i co najciekawsze wcale nie czułem się najedzony. Wypiłem szałwię i miętę na noc i rankiem czułem się świetnie. Bezmięsne żarełko jednak trawi się sprawnie. Zapomniałbym! Poznałem też w tym samym tygodniu Scotta Jurka, nawet nagrałem z nim wywiad, na szczęście z uśmiechem odpowiadał na moje polisz-inglisz pytania;) Profi pełną gębą! O nim przeczytacie tutaj: http://www.canalplus.pl/sport/blog-biegac-kazdy-moze_945_19
A tydzień po maratonie w niedzielę postanowiłem ruszyć przez Warszawę. Było mgliście, powoli przebijało się słoneczko, a ja leciałem z bidonem w łapie z Kabaty City do Parku Skaryszewskiego, ścieżką wiślaną, przez Most Gdański – uwielbiam wbić się na szyny i biec po drewnianym podkładzie – a potem wzdłuż cudnie oświetlonej promieniami Cytadeli do Kępy Potockiej, w górę do placu Wilsona, tam wpadłem na ustawkę z Kamilem Dąbrową i razem ruszyliśmy Traktem Królewskim z powrotem. Znaczy ja z powrotem, a Kamil odprowadzając mnie wyrabiał swoją pierwszą połówkę trasy. Niedzielne miasto budziło się do życia, piękna wycieczka. Zamierzam fundować sobie takie raz na jakiś czas. Wyszło prawie 40 kaemów. Wdechowo!
Bez pieszczot nastawiam się na długie bieganie w przyszłym sezonie. Najpierw celuję w wiosenny maraton po 4 minuty na kilometr. Bez rozdrabniania się, zima czeka. To mój ulubiony czas na trening. Zimno, pusto, ciemno. Mnie nie dopadają zbyt często chandry, doły, kryzysy związane z brakiem słońca i ciepła. Śmiech to mój kompan w biegu. Niestety przegrywam z aurą jako chorowity typ. To moja Achillesowa pięta. Moja odporność jest średnia.
A propos Achillesa to lekko zawalam rehabilitację. Co w człowieku siedzi za leniuch, że ciężko ruszyć dupsko 3 razy dziennie i pogibać się na schodku, a potem lekko porozciągać. W tym tkwi diabeł. Achilles ewidentnie boli mniej, ale to tylko zasługa ćwiczeń.
Basen na razie to w moim wykonaniu dno. Trochę pękam. Nie przed wodą czy głębiną, ale jakoś mam wewnętrzny opór. Czegoś się obawiam, nie znalazłem jeszcze powodu. Muszę się przełamać. Triathlon czeka.
Dzisiaj wbiegłem w las z przyjemnością. Skuty mrozem gwarantował lekki bieg. Sprawna dwunastka i tyle. Wczoraj razem z Pedrem było dłużej (15km), miło i ciężko. Połamane gałęzie i kilka wielki drzew, które nie wytrzymały śnieżnego ciężaru. Zima zaskoczyła jesienne liście. Nie ma tego złego. Na mokrym śniegu wykonałem masę dziwnych obiegów, zwrotów i podskoków. Nowe wrażenia dla moich mięśni, nie zaszkodzi.
Jutro nie wiem. Się zobaczyJ Dostrzegam w tym wpisie lekki chaos, ale to pewnie przez to roztrenowanie, haha.
Hough!
Rosół