poniedziałek, 20 lutego 2012

PO ŁEBKACH!

Nienawidzę takich zwariowanych tygodni, gdy każdego dnia na trening mam tyle co nic, gdy muszę wyrywać w biegu czas do biegu. Ale z drugiej strony muszę sobie jakoś radzić i nie marudzić. Jak biegam codziennie, to już jeden dzień wolnego, a dwa to już ogromnie, wywołują u mnie poczucie zmarnowanego czasu, straty formy, treningu nie do nadrobienia. A to pic na wodę, tylko w głowie taki stan utrzymuje się niepotrzebnie parę dni. W mięśniach jest to niemal nieodczuwalne.
W minionym tygodniu wybiegałem raptem 40 kilometrów w 3-ech biegach ciągłych po śniegu w różnych zakresach, w czwartek grałem w piłkę i pobudzałem mięśnie nieporuszane w trakcie biegu jednostajnego, wreszcie w sobotni poranek dałem czadu na sąsiednim polu łącząc trening siły biegowej ze spacerem z Psicami. W sumie 5 treningów, niby bez wstydu, ale raczej nie ma się czym chwalić. Potem praca w delegacji, a niedziela to odrestaurowanie organizmu po trzech zarwanych nocach z rzędu. Chorobliwy, niebezpieczny kaszel Córki, niedzielny pociąg z Wrocławia o 4:02 w nocy (słońce wzeszło 19 lutego dopiero o 6:45J), znowu niepowstrzymane prychanie nocne Marysi. Life hurts! Więc niedziela bez latania, bez PBG, ale z dobrym odżywianiem i bez pośpiechu. Pełna regeneracja. Wiem, przydałaby się solanka, sauna albo basen, ale szczerze, nic mi nie wypaliło. No i właśnie wtedy zawsze czkawką odbija mi się brak orbitreka, w który inwestuję już półtora roku. Zawsze mógłbym na niego wskoczyć wieczorem, odpalić jakiś film na dvd i połazić do upadłego. Jako substytut biegowego treningu bezcenny! Mój Kumpel Pedro jest na to niezbitym biegowym dowodem. Wicemistrzowi Polski w Biegu 24h i komuś z życiówką w maratonie poniżej 2h45m się po prostu wierzy. Ale wyłazi mój brak decyzyjności. A forma ucieka? Ale czy na pewno?
Siła biegowa w sobotę o świcie odbyła się według autorskiego planu. Solidna rozgrzewka – bieganie + ogólnorozwojówka, a potem pętle wokół pola według następującego schematu: 150 metrów wzdłuż dłuższego boku mocnej przebieżki – 30 sekund, szerokość 100 metrów trucht, druga długa prosta skip A, czyli kolana przed sobą do góry z intensywną pracą rąk – na odcinku 100 metrów, mniej więcej 60 sekund pracy. A w drugim powtórzeniu po przebieżce wieloskoki. Wszystko oczywiście w śnieżnych, chrupiących nierównościach. Dodatkowy bonus dla mięśniowego czucia głębokiego. Nieźle to zabrzmiało, dość profesjonalnie, haha. W sumie 8 powtórzeń – 8 przebieżek, 4 skipy, 4 wieloskoki. Podbiegów natłukłem na Kazoorce bez liku wcześniej, więc warto było uruchomić inne składowe siły biegowej. Dałem sobie w kość, Kundelka zaliczyła trening ze mną, Goldenka liczyła powtórzenia, szybka kąpiel, metrem na dworzec i pekapem do Wrocławia na mecz Śląska z RuchemJ
Żal mi niedzielnego wybiegania, nawet pętla w Kabatach to byłoby coś, ale wieczorna ślizgawica połączona z bajorem i moim solidnym wyczerpaniem (tak, też się czasem męczęJ) skutecznie mnie odstraszyła. Uznałem więc, że postawię na odpoczynek po dynamicznym tygodniu. Nic na siłę. I znów dwie teorie: nie odpuszczać treningów czy czasem wrzucić świadomie na luz. Chodzi o stany skrajne, czyli takie, że w napiętym mikrocyklu jeden dzień wymuszonego luzu w dłuższej perspektywie nie zaboli. Natomiast zajechanie, przemęczenie organizmu przy natłoku zajęć, może być zgubne dla formy. Pamiętam jak po dwóch zimowych zgrupowaniach piłkarskich na zielonej cypryjskiej trawie nie umiałem dokładnie podać piłki na 10 metrów. Oczy widziały, mózg kierował, a noga jak cegła wybierała piłce swój kierunek. Zawsze zły. Moje wartości CPK we krwi pięciokrotnie przekraczały normy. Byłem przemęczony. Świeżość miała wrócić, ale nieprędko. Dlatego wolę czasem zluzować, żeby móc nadrobić. Tutaj akurat łatwiej kijek (formę) pogrubasić, niż go (ją) potem pocieniować.
W sumie zaliczyłem od poniedziałku do niedzieli 5 treningów, z czego 4 solidne w śniegu, od zmrożonego po kopny. Na nich się nie oszczędzałem, do tego mocno ciągnąłem PBG. No i jedne zajęcia piłkarskie, nazwijmy je uzupełniające. Dwa dni wolne, poniedziałek i niedziela. Pierwszy świadomy, drugi z braku mocy i jednak mikstury niechęci z niedoborem czasu. Tego wczorajszego najbardziej szkoda, ale to już było. Niewątpliwie to mój najsłabszy mikrocykl w tych przygotowaniach. W sumie nie wiem jaki miałem ten tygodniowy kilometraż, kiedyś czytałem artykuł Norriego Williamsona, trenera biegania, wcześniej zawodnika, który stosował pewien przelicznik z interwałów czy rytmów 30-sekundowych na wybieganie w pierwszym zakresie. Na przykład, że 7 mocnych tysiączków, to wysiłek kompatybilny z wybieganiem długości 18 kilometrów (przykład obrazowy, nie wiem czy zbieżny z przełożeniami trenera Norriego – gdzieś to można pewnie na bieganie.com odkopać). Nie ma sensu na siłę komplikować sobie życia albo podciągać tygodniowych przebiegów. Wyszło jak wyszło i basta.
Dziś poniedziałek, noc znów zarwana, Marysi żal, za oknem odwilż jak się patrzy, na pewno wybiegnę w las albo na chodniki, ale raczej po południu. Szczerze w to wierzę, przynajmniej teraz, po śniadaniu. Zaraz zrobię PBG! Chora Maryśka będzie liczyć powtórzenia. Na razie umie do 4J W tym tygodniu zawieszam nieszczęsny drążek. Zawieszam w sensie mocuję, żeby się wreszcie zacząć z nim nomen omen mocować! Na razie jeździ godnie w bagażniku samochodowymJ A w głowie od tygodnia czerwone pulsujące światełko i komenda: PULL UP! PULL UP!
Hough!
Rosół

1 komentarz:

  1. Rosołku, ja wiem, że nie na temat... ale jak se przypomnę mojego młodego jak kaszlał, to mi się słabo robi.
    Dorwaliśmy kiedyś lekarza z Niekłańskiej i sprzedał nam sposób, co zrobić jak nic nie pomaga a dziecko się strasznie męczy w kaszlu, otóż przypisał nam zyrtec (lek na alergie, których młody nie ma). Daliśmy nygusowi na noc i jak ręką odjął. Wtedy zyrtec był tylko na receptę, teraz już są słabiutkie kropelki (czy pastylki, nie pamiętam). Nie namawiam Was do jakichś dziwnych lekarstw - chodzi mi tu o ekstremalne sytuacje w rodzaju, że nie śpimy już 3. noc, bo dziecko ciągle kaszle.
    A w ogóle to jak będę autem w robo, to Ci nawilżacz venty przyniosę, bo już nie używam.

    Swoją drogą to jak ja byłem mały, to wszyscy latali z glutem do pasa a nikt nie kasłał. A teraz nie widuję dzieci z katarem, tylko wszystkie kaszlą...

    OdpowiedzUsuń